wtorek, 19 września 2017

Pierwsze dni w amerykańskim High School

Aloszki !
Przepraszam, że dodaję post po poście, ale ostatni miesiąc był ultra-intensywny !

23 sierpnia oficjalnie zaczęłam szkołę w Roncalli High School w Manitowoc, Wisconsin ! Był to dzień nazywany tu "orientation" czyli takie generalne ogarnięcie się co i jak, że wakacje to już w zasadzie przeszłość i trzeba wziąść się do roboty. Tego dnia nie było żadnych lekcji. Zrobiono nam zdjęcia do students ID - takich amerykańskich odpowiedników naszych polskich legitymacji, które w żaden sposób ich nie przypominają, bo są plastikowe i nosi się je na smyczy... Dostałam też swoją szafkę na korytarzu Juniors i... wróciłam do domu ;)

To właśnie Roncalli High School!


Kolejnego dnia lekcje ruszyły z kopyta. Różnice są POWALAJĄCE !  Nasza szkoła jest trochę wyjątkowa, bo funkcjonuje według planu dzień A i dzień B. Oznacza to mniej więcej tyle, że codziennie mamy cztery lekcje, które zazwyczaj trwają 1 godzinę 20 minut. Zazwyczaj... bo są tu różne rodzaje planów dnia. Jest zwykły dzień, dzień liturgiczny (mamy wtedy mszę świętą ), pół dnia (dosłownie!), wcześniejsze zwolnienie, dzień akademii i tak dalej... różnią się one rozkładem dzwonków i długością lekcji, po to by zrobić miejsce na jakieś dodatkowe spotkanie szkolne (z różnych potrzeb) albo porostu wcześniejszy koniec lekcji. W każdy poniedziałek po lekcjach spotykamy się na auli, aby wysłuchać szkolnych ogłoszeń. We wtorek, środę i czwartek po lekcjach  (druga z kawałkiem) mamy coś w stylu godziny wychowawczej do trzeciej, czyli do zakończenia lekcji. W piątki nie mamy spotkania po lekcjach, co pozwala nam na szybsze rozpoczęcie weekendu!

Po lekcjach w szkole zaczyna tętnić inne życie... sporty. O ile ja nie znalazłam dla siebie nic że sportów jesiennych, jestem w tej bodajże mniejszej połowie... bo sporty to coś wielkieego w Amerykańskim liceum.

To fotka z jednego z meczów Football'u <3


Nie oznacza to jednak, że o godzinie 3.01 siedzę w samochodzie z jednym z rodziców w drodze do domu... Po lekcjach moim królestwem staje się sala muzyczna. I nie - nie jest to w najmniejszym procencie europejska sala do muzyki. Wygląda to jak rodzaj małej auli podzielonej na strefę chóru i orkiestry. Na przeciwległych ścianach mieszczą się salki do indywidualnych ćwiczeń. W tych po chóralnej stronie są pianina, po stronie orkiestry jest pokój nauczycieli od muzyki i dwie pozostałe, większe salki w których większe instrumenty mają więcej miejsca na ćwiczenie. W jednej z nich mieści się kontrabas na którym właśnie zaczęłam się uczyć grać!

O tak! Mój dzidziuś...


(PS. Jeśli chcecie to zobaczyć koniecznie obserwujcie mnie na snapie, którego znajdziecie w okienku powyżej!)

Do domu wracam zazwyczaj w okolicach 4.30. To bardzo odpowiednia pora na ogarnięcie pracy domowej (której jest cała masa!!!) i wszamanie jakiejś kolacji. Potem zależnie od dnia ruszają kolejne zajęcia... tym razem nie sportowe. Be Not Afraid to grupa młodych osób do której należę. Spotykamy się raz w miesiącu, by razem... pojeść ;) pogadać i troszkę się pomodlić :) atmosfera jest genialna i zazwyczaj ląduję w domu po dziewiątej... ;)

A to my - uczniowie z wymiany. Tzw. Foreigners !


Aktualnie walczę z bardzo nieprzyjemnym przeziębieniem... co nie oznacza, że nie chodzę do szkoły! Poprostu bardziej się męczę... I zarywam moje zajęcia pozalekcyjne na rzecz dodatkowej drzemki i chwili ciszy dla bolącej głowy...

W kolejnym poście napiszę o czymś czego nie zdradziłam tu... I obiecuję, że pojawi się już niedługo ;)

Bajuu !!!

Orientation Global Outreach

Aloszki!

W komentarzach pod ostatnim postem dostałam odzew (jej!) więc oto jest i on: post o orientation wymieńców z GO.

Zacznę od tego, że integracja GO nie zaczęła się od razu po naszym przylocie. Ja i inne dwie uczestniczki programu przyleciałyśmy już 4 sierpnia, podczas gdy zdecydowana większość granicę przekroczyła 5... byli nawet tacy, którzy przez  problemy z samolotami przylecieli dopiero 6 sierpnia! W każdym razie... Nasza trójka została odebrana z lotniska przez moją host rodzinkę i do obozu miałyśmy weekend z kawałkiem ;)

Orientation to był cudowny czas czterech dni bez telefonów, w skupieniu i zachwycie nad wszystkimi amerykańskimi nowościami. Przynajmniej dla mnie... ;) Nasza baza mieściła się w domu rekolekcyjnym "Góra Tabor" w Neenah WI.  Podzielono nas na grupki według szkół do których się wybieraliśmy. Nasz stolik o dumnej nazwie McJets był hybrydą McDonell High School i przecudownego Roncalli High School <3

Każdy dzień rozpoczynaliśmy krótką poranną modlitwą w kaplicy i śniadankiem. Nad posiłkami trzeba się na chwilkę zatrzymać... Każdego dnia inna rodzina, lub jej część zaangażowana w GO przygotowywała jeden z posiłków. Każdy starał się jak najbardziej oddać amerykańską kulturę, która składa się przecież z wielu kultur, więc  jednego dnia dostały nam się nawet pierogi! Polki wiwatowały!!! Po śniadaniu zaczynały się nasze zajęcia. Ciężko mi tu sformułować jakiś konkretny plan, czy grafik, bo każdego dnia działo się co innego. Mieliśmy codzienne wykłady o bardzo praktycznej i życiowej tematyce. Amerykańska część GO wtajemniczała nas w tajniki życia na drugiej półkuli, innych zwyczajów i zachowań. Był czas na film z chwilą refleksji, na wolontariat, wypad na pizzę i nasz koncert. Udało nam się nawet spędzić kilka godzin na miejskiej siłowni YMCA (tak jak w tej piosence ;) ) ! Wszystko to prowadziło nas do ostatniego dnia - uroczystej mszy i pierwszego spotkania z naszymi przyszłymi rodzinkami. No cóż... dla mnie jak by nie patrzeć nie było to pierwsze spotkanie... ale poznałam wtedy brakujący element mojej rodzinki - najstarszego brata. 

Nie mogę zdradzić wam tu wszystkiego... bo wiele z tych najpiękniejszych elementów musi pozostać tajemnicą dla przyszłych stypendystów Global Outreach, co by nie zabierać im tych przeżyć ;) 

Skończę tym, że nie sądziłam jak bardzo przydatny będzie ten czas. Nasz rocznik bardzo się ze sobą zżył i myślę, że lepiej przygotował na wyzwania, które czekały na nas już za chwilę...

Bajuu !