środa, 4 października 2017

Homecoming !

Aloszki! 


Co powiecie na częstsze posty? Myślę, że warto... dla was i ku pamięci mojej własnej ;) Dziś post o czymś niezwykle amerykańskim! Homecoming! Ale właściwie co to ?

Homecoming to teoretycznie czas, kiedy uczniowie z Callage'ów po raz pierwszy od rozpoczęcia studiów wracają do domu, by obejrzeć mecz football'u swojego byłego High School. I w sumie to coś w tym jest, bo jak już wcześniej wam napisałam sporty to coś WIELKIEGO w Stanach! Tylko, że Homecoming to nie tylko mecz... To cały tydzień w Amerykańskim Liceum przeznaczony na zabawy, bycie oryginalnym i kreatywnym, a przede wszystkim na obudzenie w uczniach ducha szkoły, który w tym czasie opornie przebija się przez wakacyjne wspomnienia... 

Emocje z Homecoming Game !
Aa... Ważna sprawa! Mój Homecoming'owy tydzień w Rocalli HS trwał pomiędzy 18(poniedziałek) a 23(sobota) Września. Ale to zdjęcie powyżej wymusza pokazanie wam czegoś więcej! :D

Korytarz każdej z klas był udekorowany klasowym kolorem!


We wtorek przebieraliśmy się za nauczycieli z naszej szkoły!

To fotka z piątkowego meczu międzyklasowago. Wygraliśmy! :D

Jako Juniors ubraliśmy nasz klasowy kolor na piątkowe zajęcia.

To już piątek wieczorem. Ja ubrana w mundur orkiestry szkolnej :)

Pod tym zdjęciem warto zaznaczyć, że każda szkolna orkiestra ma takie dziwaczne mudury! Daliśmy tzw. Field Show w połowie meczu Homecoming. Polecam poszperać na YouTube i zobaczyć jak czadowo to wygląda ! <3


To ja z Laine na meczu w piątek :)

No oki... ale co z  tym słynnym amerykańskim tańcem? No był! Bez obaw! ;) 

W sobotę po całym tygodniu wrażeń czekał na nas wielki finish: bal ! W zasadzie była to bardziej dyskoteka... ale co się działo cały dzień przed tym i czemu wyszłam z domu już o piętnastej, podczas gdy taniec zaczynał się dopiero o dwudziestej ? 

Wyspawszy się pożądnie, w sobotę póznym rankiem, zaczęłam moje iście amerykańskie przygotowania do tej niesamowitej zabawy; Zaopatrzona we wszelkiej maści kosmetyki mojej h-mamy, nową sukienkę, buty na obcasie i gigantyczną ekscytację zabrałam się za coś, co do tej pory znałam jedynie z przygotowań do balu gimnazjalnego... A oni taką wielką imprezę mają dwa razy w roku! 
Taak... ja jestem totalnym przeciwieństwem mody i makijażu...
 
O trzeciej wsiadłam do samochodu z dwiema znajomymi ze szkoły i ruszyłyśmy do miasteczka Sheboygan oddalonego godzinę drogi samochodem na południe od Two Rivers, by tam spotkać się z resztą naszej grupy na zdjęcia w domu jednego z kolegów, który mieszka nad samym jeziorem <3 Efekty sesji poniżej ;)

To moje ulubione zdjęcie <3

Nie... to nie jest ślub ;)



To ja i Katka - wymieniec ze Słowacji :)

Taki tam... ogródek XD
To już cała ekypa ;)




Po zdjęciach ruszyliśmy razem na kolację do jednej z restauracji... było bardzo... wykwintnie ;) Kolejnym przystankiem była już nasza szkoła w której odbywał się taniec. Nie jestem fanką takiego rodzaju rekreacji... dlatego po kilku tańcach świetnie odnalazłam się przy stoliku Black Jack'a prowadzonym przez nauczyciela religii. A graliśmy na... cukierki ;) 

Zabawa w szkole kończyła się o 23:00 , ale nie był to koniec zabawy ;) założyłam buty (bo wszystkie dziewczyny tradycyjnie tańczą na boso...) i wsiadłam do samochodu Laine, z którą fotkę macie wyżej, do jej domu (nie zgadniecie gdzie... znowu godzina drogi do Sheboygan!) na nocowanko. Było nas w okolicach dziesięciu osób. Do czwartej rano graliśmy w Mario Carts i jedliśmy nachosy ze wszystkimi dostępnymi sosami na świecie! Było rewelacyjnie!

Noc nie był jednak długa, bo już o 8 rano siedziałam w samochodzie innej koleżanki w drodze do Two Rivers (znowu godzinka), bo przecież trzeba zdążyć na Niedzielną Mszę! Nie wiem czemu, ale Amerykanie nie mają mszy wieczornej... więc ostatnia deska ratunku to godzina 10:00 rano... no cóż... 

Po powrocie z kościoła byłam tak wyczerpana (wspomniałam, że od tygodnia byłam chora?), że położyłam się do łóżka... ale tylko na godzinkę, bo już o 13 zaczynała nam się próba do musicalu, który przygotowujemy w szkole. 

Tak minął ten niesamowity tydzień... co wy o tym sądzicie? Zostawcie po sobie znak w komentarzu i piszcie propozycje na kolejne posty! 

Bajuu!

wtorek, 3 października 2017

Przedmioty w Amerykańskim High School

Aloszki!

Wracam już z kolejnym postem! Tym razem niezykle fascynujący temat... coś co w zasadzie kształtuje cały rok - 7 godzin dziennie w Amerykańskiej szkole  :) Przedmioty !!!

Tak właśnie wygląda lekcja...


Czemu post pojawia się dopiero teraz? Bo z moimi przedmiotami było trochę zamieszania... Pani odpowiedzialna za przydział klas wydawała się być trochę zbita z tropu, gdy zalałam ją moimi pasjami i propozycjami wymarzonych lekcji. Bo jak tu pogodzić fizyczno - matematyczną pasję z miłością do wszystkiego co grające, śpiewące, lub w jakikolwiek inny sposób związane z muzyką? Do tego doszły jeszcze przedmioty sugerowane (tzn. "albo je bierzesz, albo wracasz" ) przez moją fundację, czyli Historia Ameryki, Angielski i Religia.

Wydaje mi się jednak, że musimy zacząć trochę wcześniej... Jeszcze przed wylotem do Stanów, kiedy dostałam mój placement weszłam na stronę internetową mojej przyszłej szkoły, przejżałam wszystkie możliwe zdjęcia i trafiłam tam też na listę możliwych przedmiotów, która była... niewiarygodnie długa! Pomyślałam: "No Osęka! Teraz to możesz zaszaleć! Wybrać szycie, czy zajęcia krawieckie? Chór mieszany, czy oratoryjny? Trygonometrię, czy geometrię?" Wybór był gigantyczny! Ale kiedy jeszcze dzień przed rozpoczęciem lekcji zasiadłam w biurze wcześninej już wspomnianej Pani, okazało się, że większość z moich osobliwych przedmiotów nie jest dostępna w tym semestrze/roku... Cóż mogłam zrobić?

Do wypełnienia miałam osiem bloków: cztery lekcje dnia A i cztery w dniu B. Bo tak się składa, że w Roncalli HS nie mamy tygodniowego planu lekcji, tylko dwa dni, które wypadają w różne dni tygodnia... zazwyczaj poprostu na przemian ;)

To różne rodzaje szkolnego "rozkładu jazdy"


Tak się przedstawia to co wybrałam tamtego pięknego dnia:

Dzień A:
1. Oratorio Choir
2. American History
3. AP Physics
4. Precalculus

Dzień B:
1. English 11
2. Religion 11
3. Study Skills (Music Theory and Composition )
4. Band


Życie nie jest jednak takie proste, więc dosyć szybko okazało się, że moja lekcja Study Skills, która była jedną z "sugerowanych" tym razem przez szkołę, to nic innego jak poprostu wolny blok, czyli 1 godzina 20 minut z przerwą na lunch, które niezmiernie łatwo i namiętnie były przeze mnie marnowane na robienie wszystkiego poza nauką. Ciężko mi się było skupić w sali z piętnastoma innymi osobami, które nieustannie "coś" robiły... i uwierzcie mi, że to "coś" mogło być wszystkim, tylko nie ciszą...

Szukałam więc czegoś, co pozostawiałoby we mnie mniej wyrzutów sumienia za lenistwo i może nawet w jakiś sposób by mnie rozwijało? Znalazłam! Teoria muzyki i kompozycja. Brzmi cudownie nieprawdaż? Taka właśnie jest! Uwielbiam tą lekcję i mimo, że jestem na niej sama (tak! zazwyczaj nawet bez nauczyciela) to pozwala mi to pobyć sam na sam z muzyką i ciszą! Trochę zmieniliśmy program z moim nauczycielem, który po zrobieniu szybkiego testu tego co już potrafię stwierdził, że cały materiał dostępny dla High School mam już przerobiony (tak, skończyłam szkołę muzyczną w Polsce) i poprosił szkołę o zamówienie mi książek z Collage'u. I tu kolejny zong życiowy: książki mam dwie, obydwie ponad sto stron do wypełnienia... i nie musiałam za nie płacić! Wow...

To urywek akurat orkiestry... dętej ;) i moje skrzypki w niej :)


Co do reszty przedmiotów, to w zasadzie to, czego można byłoby się po nich spodziewać... z wyjątkiem ich poziomu ;) To prawda, że lekcje w Ameryce są dużo łatwiejsze. Zdecydowaną większość mam z Seniors, czyli maturzystami, podczas gdy ja powinnam być dopiero w drugiej na cztery klasie High School (ale i tak jestem w trzeciej, czyli Juniors) i materiał nie zawsze jest banalny. Pwiedziałabym, że większość to dla mnie nowość! Ale sposób w jaki nauczyciele uczą, to jak piszemy testy z otwartymi zeszytami i podręcznikami nie stawia zasadninczej wiedzy na wysokim poziomie...

Tak! mamy  tablicę ze swoimi podpisami!


Mimo wszystko uwielbiam szkołę! Ludzie są tu bardzo otwarci, możliwości niesamowite i perspektywa patrzenia na świat zupełnie inna... Inna od wszystkiego, co do tej pory znałam i czego mogłam się spodziewać, bo tego nie da się zobaczyć w filmikach na YouTube, ani przeczytać w blogu. Tego poprostu trzeba doświaddczyć!

Bajuu!

PS. Piszcie mi plisss co chcecie jeszcze tu usłyszeć! Piszecie maile, wysyłacie snapy i to jest MEEEGA ! Ale w komentarzach dzielicie się tym również z innymi ;) i ja mogę się podzielić z wami :*

PS.2 I pytajcie! Pytajcie! To jest takie ekscytujące odpowiadać wam na komentarze! <3

wtorek, 19 września 2017

Pierwsze dni w amerykańskim High School

Aloszki !
Przepraszam, że dodaję post po poście, ale ostatni miesiąc był ultra-intensywny !

23 sierpnia oficjalnie zaczęłam szkołę w Roncalli High School w Manitowoc, Wisconsin ! Był to dzień nazywany tu "orientation" czyli takie generalne ogarnięcie się co i jak, że wakacje to już w zasadzie przeszłość i trzeba wziąść się do roboty. Tego dnia nie było żadnych lekcji. Zrobiono nam zdjęcia do students ID - takich amerykańskich odpowiedników naszych polskich legitymacji, które w żaden sposób ich nie przypominają, bo są plastikowe i nosi się je na smyczy... Dostałam też swoją szafkę na korytarzu Juniors i... wróciłam do domu ;)

To właśnie Roncalli High School!


Kolejnego dnia lekcje ruszyły z kopyta. Różnice są POWALAJĄCE !  Nasza szkoła jest trochę wyjątkowa, bo funkcjonuje według planu dzień A i dzień B. Oznacza to mniej więcej tyle, że codziennie mamy cztery lekcje, które zazwyczaj trwają 1 godzinę 20 minut. Zazwyczaj... bo są tu różne rodzaje planów dnia. Jest zwykły dzień, dzień liturgiczny (mamy wtedy mszę świętą ), pół dnia (dosłownie!), wcześniejsze zwolnienie, dzień akademii i tak dalej... różnią się one rozkładem dzwonków i długością lekcji, po to by zrobić miejsce na jakieś dodatkowe spotkanie szkolne (z różnych potrzeb) albo porostu wcześniejszy koniec lekcji. W każdy poniedziałek po lekcjach spotykamy się na auli, aby wysłuchać szkolnych ogłoszeń. We wtorek, środę i czwartek po lekcjach  (druga z kawałkiem) mamy coś w stylu godziny wychowawczej do trzeciej, czyli do zakończenia lekcji. W piątki nie mamy spotkania po lekcjach, co pozwala nam na szybsze rozpoczęcie weekendu!

Po lekcjach w szkole zaczyna tętnić inne życie... sporty. O ile ja nie znalazłam dla siebie nic że sportów jesiennych, jestem w tej bodajże mniejszej połowie... bo sporty to coś wielkieego w Amerykańskim liceum.

To fotka z jednego z meczów Football'u <3


Nie oznacza to jednak, że o godzinie 3.01 siedzę w samochodzie z jednym z rodziców w drodze do domu... Po lekcjach moim królestwem staje się sala muzyczna. I nie - nie jest to w najmniejszym procencie europejska sala do muzyki. Wygląda to jak rodzaj małej auli podzielonej na strefę chóru i orkiestry. Na przeciwległych ścianach mieszczą się salki do indywidualnych ćwiczeń. W tych po chóralnej stronie są pianina, po stronie orkiestry jest pokój nauczycieli od muzyki i dwie pozostałe, większe salki w których większe instrumenty mają więcej miejsca na ćwiczenie. W jednej z nich mieści się kontrabas na którym właśnie zaczęłam się uczyć grać!

O tak! Mój dzidziuś...


(PS. Jeśli chcecie to zobaczyć koniecznie obserwujcie mnie na snapie, którego znajdziecie w okienku powyżej!)

Do domu wracam zazwyczaj w okolicach 4.30. To bardzo odpowiednia pora na ogarnięcie pracy domowej (której jest cała masa!!!) i wszamanie jakiejś kolacji. Potem zależnie od dnia ruszają kolejne zajęcia... tym razem nie sportowe. Be Not Afraid to grupa młodych osób do której należę. Spotykamy się raz w miesiącu, by razem... pojeść ;) pogadać i troszkę się pomodlić :) atmosfera jest genialna i zazwyczaj ląduję w domu po dziewiątej... ;)

A to my - uczniowie z wymiany. Tzw. Foreigners !


Aktualnie walczę z bardzo nieprzyjemnym przeziębieniem... co nie oznacza, że nie chodzę do szkoły! Poprostu bardziej się męczę... I zarywam moje zajęcia pozalekcyjne na rzecz dodatkowej drzemki i chwili ciszy dla bolącej głowy...

W kolejnym poście napiszę o czymś czego nie zdradziłam tu... I obiecuję, że pojawi się już niedługo ;)

Bajuu !!!

Orientation Global Outreach

Aloszki!

W komentarzach pod ostatnim postem dostałam odzew (jej!) więc oto jest i on: post o orientation wymieńców z GO.

Zacznę od tego, że integracja GO nie zaczęła się od razu po naszym przylocie. Ja i inne dwie uczestniczki programu przyleciałyśmy już 4 sierpnia, podczas gdy zdecydowana większość granicę przekroczyła 5... byli nawet tacy, którzy przez  problemy z samolotami przylecieli dopiero 6 sierpnia! W każdym razie... Nasza trójka została odebrana z lotniska przez moją host rodzinkę i do obozu miałyśmy weekend z kawałkiem ;)

Orientation to był cudowny czas czterech dni bez telefonów, w skupieniu i zachwycie nad wszystkimi amerykańskimi nowościami. Przynajmniej dla mnie... ;) Nasza baza mieściła się w domu rekolekcyjnym "Góra Tabor" w Neenah WI.  Podzielono nas na grupki według szkół do których się wybieraliśmy. Nasz stolik o dumnej nazwie McJets był hybrydą McDonell High School i przecudownego Roncalli High School <3

Każdy dzień rozpoczynaliśmy krótką poranną modlitwą w kaplicy i śniadankiem. Nad posiłkami trzeba się na chwilkę zatrzymać... Każdego dnia inna rodzina, lub jej część zaangażowana w GO przygotowywała jeden z posiłków. Każdy starał się jak najbardziej oddać amerykańską kulturę, która składa się przecież z wielu kultur, więc  jednego dnia dostały nam się nawet pierogi! Polki wiwatowały!!! Po śniadaniu zaczynały się nasze zajęcia. Ciężko mi tu sformułować jakiś konkretny plan, czy grafik, bo każdego dnia działo się co innego. Mieliśmy codzienne wykłady o bardzo praktycznej i życiowej tematyce. Amerykańska część GO wtajemniczała nas w tajniki życia na drugiej półkuli, innych zwyczajów i zachowań. Był czas na film z chwilą refleksji, na wolontariat, wypad na pizzę i nasz koncert. Udało nam się nawet spędzić kilka godzin na miejskiej siłowni YMCA (tak jak w tej piosence ;) ) ! Wszystko to prowadziło nas do ostatniego dnia - uroczystej mszy i pierwszego spotkania z naszymi przyszłymi rodzinkami. No cóż... dla mnie jak by nie patrzeć nie było to pierwsze spotkanie... ale poznałam wtedy brakujący element mojej rodzinki - najstarszego brata. 

Nie mogę zdradzić wam tu wszystkiego... bo wiele z tych najpiękniejszych elementów musi pozostać tajemnicą dla przyszłych stypendystów Global Outreach, co by nie zabierać im tych przeżyć ;) 

Skończę tym, że nie sądziłam jak bardzo przydatny będzie ten czas. Nasz rocznik bardzo się ze sobą zżył i myślę, że lepiej przygotował na wyzwania, które czekały na nas już za chwilę...

Bajuu ! 

sobota, 19 sierpnia 2017

Ostatnie dni i...

Aloszki!

Odzywam się już zza oceanu :) Ten tydzień był tak intensywny, że nie zdążyłam nawet nic tu napisać... Ale już nadrabiam zaległości ;)

Na kilka dni przed wylotem przybyło do mnie stadko moich najdroższych przyjaciółek, co by razem powspominać, najeść się pianek z ogniska i troszku przygotować na rozstanie. Trochę z nas idzie do liceum gdzieś w świat (nie zostaje w Nazarecie) ja z Mary lecimy za Ocean i tak... dwa dni minęły nam niewiadomo kiedy!



4 sierpnia rano po kilku motywujących i cudownych telefonach, z kilkoma podarunkami w walizce, wielkim entuzjazmem i jeszcze większą nadzieją ruszyłam z rodzinką na lotnisko Chopina w Warszawie, by tam spotkać się z Mary i jej bliskimi, pożegnać się na rok i wsiąść razem w samolot do Helsinek! Jeśli spytacie czy płakałam, czy było mi smutno... Nie ;) Trochę się martwiłam, że moi rodzice będą bardzo tęsknić, ale szybko wybiłam sobie z głowy martwienie się cudzymi zmartwieniami. Tymczasem leciałyśmy już z Marysią do stolicy Finlandii oglądając chmurki i niestrudzenie próbując zacząć naukę fizyki ;)



Lotnisko w Helsinkach okazało się większe niż się spodziewałam, ale bez problemu znalazłyśmy nasz gate i 2 godziny minęły niewiadomo kiedy. Kilka chwil później siedziałyśmy w wielkiej maszynie, która miała nas zabrać za ocean! I tu kolejne zdziwienie: kiedy minęło te 9 godzin ??? Obejrzałam po drodze kilka filmów, parę seriali i nagle komunikat, że za chwilę lądujemy! Miałyśmy mały problem ze znalezieniem moich host rodziców, bo jak się okazało nasz lot miał planowo wychodzić wyjściem B, a my wyszłyśmy A (albo na odwrót... kto by to pamiętał ;) )

Jeśli chcecie wieści o orientation GO to napiszcie, bo w sumie nie wiem, czy kogoś to zainteresuje...

Mam też w planach napisać posta o kampingu z którego właśnie wróciliśmy... więc już niedługo coś więcej ;)

Zapomniałabym ! Już w ten wtorek (22 sierpnia) mam rozpoczęcie roku w mojej nowej szkole! Jej! Już nie mogę się doczekać! Mam już wybrane przedmioty i snapowicze już nawet widzieli mój plan lekcji ;) więc jeśli chcielibyście się dowiedzieć jak wygląda szkoła tu, jakie mam lekcje i czemu tylko 4 dziennie... to też koniecznie napiszcie !

Tymczasem...

Bajuuu!

wtorek, 25 lipca 2017

Co to za przerwa ?!

Co się stało? Czemu mnie tu nie było? Wakacje w pełni!

Dziś do wylotu mam już tylko... 10 dni! A jeszcze tyle do zrobienia w Polsce... 😉

Decyzję o napisaniu tego posta podjęłam kiedy do wylotu zostało równo 25 dni, więc już widać że gdzieś pomiędzy trochę się u mnie działo 😉 W poście "Zanim wsiądę w samolot " napisałam, że chcę nadrobić spotkania z przyjaciółmi. Tak się właśnie działo i dzieje, oraz przez najbliższe 10 dni dziać będzie 😉 Oki... więc co robiłam?

Wakacyjne relacje skończyłam na Małym Forum DMN w warszawskim Nazarecie.

Potem miałam cały tydzień domowej wolności 😄 Trochę leżałam, trochę rozpakowywałam resztę moich internackiech gratów i wreszcie ogarniałam mój pokój wynosząc, lub utylizując resztki zbędnych podręczników i zeszytów, starych ubrań i wyschniętych pisaków.

9 lipca bardzo drastycznie zastał mnie koniec wakacyjnej laby. Od 7.00 wraz z tatą i Marysią jechaliśmy na Słowację oficjalnie rozpocząć naszą przygodę z Global Outreach na bardzo intensywnym siedmiodniowym obozie zapoznawczym.  Wszystko zaczęło się o 17.00 mszą w bardzo starym kościele. Spotkały się tam dwa roczniki wymieńców: powracający i nasz 😊  Ku mojemu zdziwieniu bardzo dużo ze stypendystów GO to greko-katolicy ! W sumie nie wiem czemu miałam takie dziwne przeświadczenie, że wszyscy będą "rzymscy" 🤔. Obóz był mega, ale długo by to wszystko opisywać... jeśli chcecie osobnego posta, to proszę komcie 🙂.

Słowacki wypad kończył się w sobotę i tegoż samego dnia o 7.29 siedziałyśmy już z Mary w pociągu. Po kilku godzinach siedzenia i jednej przesiadce byłyśmy na dworcu zachodnim w Warszawie. Tam odebrałam moje skrzypki i wsiadłam w busa do Nowego Miasta nad Pilicą. Z dworca zostałam miłosiernie zabrana przez równie miłosierną Osóbkę i niedługo potem byłyśmy w Żdzarach, gdzie wpakowałam się na ostatnie dwa dni Dużego Forum DMN 😊. ( One more time podaję linka do fanpage'a DMN na facebooczku   https://m.facebook.com/dmnnazaret/ )

Z Forum wracałam na gapę z najśmieszniejszą samochodową paczką on whole world w składzie: Aga (kierowca z bombowca), Idalka (chichrająca się z każdego wypowiedzianego tam słowa), Paka (wtenczas w bardzo dramatyczny sposób przeżywająca korki długości ławicy tasiemców i usilnie próbująca wygrać konkurs na głos GPS'a ), oraz ja (tu serio nie wiem co wpisać, bo ja porostu kisłam tam ze wszystkiego) 😂.

W czwartek 20 miałam wizytę w ambasadzie USA w sprawie wizy. Cały proces świetnie opisała Eliza, która swoją autoreklamę zamieściła gdzieś pod postem "Ile? 50?" 😊

Zaraz po wizycie w ambasadzie wsiadłam w autobus do Loretto, by tam spędzić ostatnie wspólne chwilę z mą Sisterką 😘. Ciężko było się rozstawać, ale za te wspólne chwile aż brakuje mi wdzięczności... ❤

Do domku wróciłam w sobotę, po to, by w niedzielę o 4.00 być już w drodze na lotnisko.

Teraz jestem na wakacjach z rodzicami... Ale o tych przeżyciach może w osobnym poście... 😉

Tymczasem...
Bajuu!

PS. Supcio, że piszecie mailunie! ❤

poniedziałek, 3 lipca 2017

Początek wakacji!!!

Aloszki!

Wraz z 23 czerwca nadeszły wakacje! Ale czy na pewno... ? 

Dzień zakończenia roku szkolnego to było coś... Niezwykłe emocjonalne przeżycie. Moja natura jest dość skomplikowana, bo mimo że jestem umysłem ścisłym, połowa mnie bazuje zdecydowanie na emocjach... Ale to nie smutek grał pierwsze skrzypce tego dnia! Nawet nie wiecie jak wdzięczna byłam i jestem za te trzy lata z moją klasą, piętrem internackim, wychowawczynią, nauczycielami i NAZARETEM! To niesamowite, bo nie jestem w stanie tej wdzięczności w sobie pomieścić. Niedawno porównywałam siebie z przed trzech lat z tą dzisiejszą i doszłam do wniosku... że boję się tego, co się ze mną stanie za kolejne trzy lata... albo może nawet za rok !? 

Tymczasem zaczęły się wakacje. Po niesamowicie udanym wypadzie po zakończeniu roku z moimi drogimi koleżankami na... (uogólnijmy to) jedzenie, wróciłam do domu, rozpakowałam walizkę, oraz dwie przywiezione z internatu torby. A to wszystko tylko po to, by mieć się w co spakować na poniedziałkowy wyjazd. Gdzie? Do Nazaretu ;) ! 

 

Pierwszy tydzień wakacji spędziłam na Małym Forum Duszpasterstwa, do którego należę. Zabawa była przednia! Jeśli chcielibyście się dowiedzieć czegoś więcej o DMN'nie z którym spędzam większość moich wakacyjno-... inno-wolno-czasowych wypadów to odsyłam na fanpage'a  https://www.facebook.com/dmnnazaret/      .


Tak bawiliśmy się na Nazaretańskiej grze terenowej ;)
 
 Nadszedł też ostateczny czas na załatwienie wizy. W moim wypadku jak zwykle życie na krawędzi... Co prawda I-20 dostałam w ostatnim tygodniu szkoły, ale wnioski o rozmowę z Konsulem musiałam wypełniać ja, co oznacza przełożenie tej niezmiernie ważnej sprawy do mojego powrotu do domu, czyli do wakacji. W rezultacie okazało się, że do wypełnienia jest ogromna ilość wniosków (myślę, że to po to, aby zniechęcić niezdecydowanych... masakra!), których wypełnianie zajęło mi całe niedzielne popołudnie. Ostatecznie się udało! Ale moje intensywne wyjazdy spowodowały, że rozmowę mam dopiero w drugiej połowie lipca... Miejmy nadzieję, że nie będzie żadnych problemów.

Już za tydzień o tej porze będę w Słowacji na obozie Global Outreach, czyli organizacji z którą jadę na wymianę. Do tego czasu czeka mnie jeszcze ogarnięcie powrotu i sprzątnięcie biurka, co by zacząć już na nim wykładać te najpotrzebniejsze rzeczy, bo to o nich najczęściej zapominałam podczas wcześniejszych wypadów. Teraz jestem w trakcie intensywnych poszukiwań prezentów dla mojej host-rodzinki. Upominek dla mamy został zakupiony dziś... i tu mam pytanie do was! Cała moja rodzina i połowa znajomych została już zaangażowana w myślenie nad prezentami dla dwóch dorosłych braci i taty. Przyznam, że nie mam kompletnie żadnego pomysłu...

Ale to zdecydowanie nie koniec moich wakacyjnych wypadów... Z reszty spowiadać się będę już w kolejnych postach! 

Tymczasem...

Baju!

 

piątek, 16 czerwca 2017

Moja aplikacja do Global Outreach

  Chcesz wyjechać? I co dalej? W tym poście opowiem wam trochę o tym jak przebiegał, przebiega i mam nadzieję, że będzie przebiegał proces mojej aplikacji do programu Global Outreach z którym już w sierpniu wybieram się za wielką wodę.


  Pierwszy punkt w każdym programie jest taki sam. To proste - żeby wyjechać na wymianę trzeba tego chcieć, najlepiej bardzo... Jeśli będziecie się dzielić z bliskimi wam ludźmi waszymi marzeniami i uważnie słuchać, to wierzcie mi, że prędzej, czy później traficie na jakiś fajny program stypendialny, który umożliwi wam je spełniać ;) Tak się stało w moim wypadku. Na początku sięgałam marzeniami do bycia Au Pair zapatrzona w Iks Pe, ale gdy dowiedziałam się, że za ocean mogę wybrać się będąc jeszcze w szkole... moi bliscy nie mieli ze mną łatwo 😉. Na jednym z zebrań szkolnych s.Dyrektor ogłaszała propozycje różnych wymian w których uczennice Nazaretu brały, lub biorą udział. Pojawiły się tam m.in. FLEX i Global Outreach. Byłam przekonana, że aplikować można dopiero w liceum, jednak po wyprowadzeniu mnie z tego błędu zabrałam się do wypełniania dokumentów... I tu uwaga: nie przestraszcie się, bo papierków, świstków, opinii, esejów, zaświadczeń itp. jest caaała masa i to już we wstępnej aplikacji, gdzie nie ma żadnej pewności, czy się uda.

  Całą aplikację oddałam w wyznaczone wcześniej ręce s.Dyrektor 5 stycznia i pozostało mi czekać na jeden z najbardziej stresujących momentów mojego szesnastoletniego życia. Rozmowa rekrutacyjna miała miejsce w piątek przed feriami zimowymi. Wyjątkowo, bo oprócz mnie i mojej przyjaciółki reszta kandydatów rozmawiała w sobotę. Dlaczego? Podczas kiedy ja stresowałam się siedząc przed gabinetem moich wyimaginowanych tortur związanych z językiem angielskim reszta mojej rodziny była już w drodze na zimowy wypad na narty ;_;  Wraz z minutami oczekiwania rósł mój stres, który jednocześnie był skutecznie redukowany przez historie życiowe s.Dyrektor, która czekała razem ze mną i za wszelką cenę próbowała doprowadzić mnie do ładu emocjonalnego. Oczywiście po wejściu cały stres mnie opuścił, język jakby się rozwiązał i nie miałam większych problemów komunikacyjnych, a wszystko przez to, kto siedział przede mną. Byli to: koordynatorka całej akcji - p.Basia, która jest Polską i poinformowała mnie o tym na wstępie, zapewniając wszelką pomoc językową, przedstawicielka rodzin amerykańskich - bardzo miła i cicha Pani - taka trochę Matka Amerykanka ;) , oraz Kierownik  Duchowy całej fundacji - straszy już Ojciec Larry, który totalnie rozbrajał system swoimi sucharkami :)

  A o co się mnie pytali ? Miliard razy nawiązywali do wypełnianej przeze mnie, moich rodziców i prawie wszystkich ważnych ludzi, którzy mnie znają aplikacji... ale poza tym pytali bardzo prostym językiem o bardzo ważne sprawy; o to co zrobiłabym w prawie wszystkich możliwych czarnych scenariuszach, jak nawiązuję nowe relacje, co myślę o sobie, jak rozwiązuję problemy itd. Cała rozmowa trwała z tego co pamiętam prawie godzinę, ale czas zleciał mi naprawdę szybko. Po wszystkim wróciłam do mojej Cioci, by o 6:00 rano następnego dnia siedzieć w samolocie, który zabrał mnie do reszty mojej rodzinki ;)

widoczki na norweskie fiordy

  W połowie marca przeszły maile... Dostałam się do programu! Świetnie! Miesiąc później placement i... wypełnianie kolejnych dokumentów, wszystko co potrzebne do otrzymania I-20, która jest potrzebna do otrzymania wizy, która jest potrzebna do mojego wylotu XD Ale ale... tu zaczęły się też najprzyjemniejsze momenty - poznanie mojej przyszłej rodzinki, wirtualne spacery po szkole, oglądanie okolicy w Google Maps i wiele innych... Słowem - WARTO !


Ojoj... wyszło nietypowo długo,,, ale mam nadzieję, że trochę rozjaśniło to kulisy takiej wymiany ;) W razie jakichkolwiek pytań proszony/proszona jesteś do pozostawienia komentarza, wysłania maila, lub jakiejkolwiek innej formy komunikacji, która niezmiernie mnie uszczęśliwia. Amen.

Bajuu!

czwartek, 15 czerwca 2017

Ile?? 50 ?!?!

Hejoszki!

Wielki dzień! Z wielu względów... Ale skupmy się na tym co pokazała mi dziś apka do odliczania dni!

"DO WYJAZDU ZOSTAŁO 50 DNI"
Woow... zaczynała mi odliczać od 104 a tu już... tak szybko. No cóż, życie płynie nie przepływa i oby tak zostało! 

Orły spostrzegawczości i matematyki pewnie stwierdzą, że do 5 sierpnia zostało 51 dni... I to jest prawda, tylko, że przy załatwianiu biletów wyszło na jaw, że 4 sierpnia loty są dużo bardziej opłacalne... I po prostu z wielu względów lepsze. Rodzice moi i mojej przyjaciółki, która też ze mną leci podjęli decyzję i tak oto w Chikago mamy być 4 sierpnia wieczorem... (psst... koniecznie śledźcie mnie na snapie: julias412001 ) Oznacza to dla mnie jeden dzień wakacji mniej i jeden dzień amerykańskiej przygody więcej! 

A co u mnie! Miło, że pytacie ;D
Ostatnio miałam bal gimnazjalny... klasową wycieczkę do Wrocławia i powoli, lecz nieubłaganie pakuję swoje rzeczy z internatu, by pożegnać się z moim kochanym pięterkiem... I wrócić już pewnie na inne piętro za rok. Takie to uroki życia w Nazarecie :)
Bal był w stylu Hollywood :)
Jam łasica ;)
Post krótki, ale pełen emocji... mam nadzieję usłyszeć coś od was na dole ;)
Bajuu!

czwartek, 1 czerwca 2017

Pakowanie w maju ?

Kiedy otrzymujesz wiadomość o tym, że wylecisz na rok za ocean co pierwsze przychodzi Ci na myśl ?

JAK MAM SIĘ SPAKOWAĆ NA ROK W JEDNĄ WALIZKĘ ?!?!

Nie... Tak na serio to na początku zaczęłam się zastanawiać jak wytrzymam rok bez pierogów, ale z tą walizką to tak bardziej dramatycznie prawda ? ;)

Należę do grupy tych osób, które wszystko muszą mieć zorganizowane - dopięte na ostatni guzik (co innego, że z realizacją bywa różnie...). Jak łatwo się domyśleć po otrzymaniu pozytywnej odpowiedzi uruchomiłam wszelkie możliwe źródła informacji o ogólnym tytule "jak przetrwać ten rok?". Postanowiłam więc zebrać to wszystko w jedno i przedstawić w jakiejś przystępnej formie... jak wyszło ?

1. Przygotowania zacznij wcześniej niż na dzień przed wylotem.
Jakiejkolwiek techniki pakowania nie wybierzesz gwarantuję, że czegoś zapomnisz, coś przeoczysz, wpakujesz coś, czego nie użyjesz przez cały rok. To w fazie pakowania przypomina się o najbardziej podstawowych rzeczach, których jeszcze nie spakowaliśmy. Ale pamiętaj:

2. Przygotuj listę rzeczy do spakowania.
To jest to o czym mówi tytuł.  Jasne, że nie mam otwartej od maja walizki  (zasadniczo to jeszcze nie mam walizki ;) ), bo to kompletnie mijałoby się z celem. Za to warto zacząć gdzieś  (najlepiej w jakimś specjalnym zeszycie/dzienniku ) spisywać wszystkie te ultra-niezbędne rzeczy bez których przetrwanie roku za oceanem byłoby niemożliwe.

3. Korzystaj z technologii.
W dzisiejszych czasach mamy całą masę aplikacji typu "wirtualna szafa". Polega to mniej wiecej na tym, że po zrobieniu zdjęcia jakiejś części garderoby wędruje ona do "szafy" z której może być przydzielana do mniejszych szaf (lub w moim przypadku walizek ;) )

4. Koniecznie sprawdź klimat, w jakim będziesz mieszkać.
Walizka wymiańca z Texasu będzie wyglądała odrobinę inaczej niż tego z np. Wiconsin, a już na pewno z Alaski ;)

5. Tylko "must have"
Weź pod uwagę, że nie potrzebujesz zabierać całej kolekcji pluszaków, czy też wszystkich twoich ulubionych książek. Jeśli chodzi o to drugie... to miałam problem. Ostatecznie postanowiłam zabrać jedną - Biblię. Nie wątpię, że mają ją tam po angielsku, ale mój angielski nie obejmuje jeszcze wszystkich występujących tam archaizmów, więc wolę nie ryzykować z jakąś heretyczną interpretacją ;). Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie zabrała jeszcze czegoś... Ale liczę się z tym, że będę musiała zostawić tam mój książkowy nadbagaż. Ojoj... za dużo o książkach... co do reszty sprawa wygląda podobnie. W Stanach też są sklepy, też są ubrania... więc nie ma najmniejszego sensu kupować sobie w Polsce rzeczy "na zapas"

6. Prezenty.
Moja host rodzinka z tego co się dowiedziałam nie dostaje za uiszczenie mnie żadnych pieniędzy. Żadnego 500+ za trzecie dziecko, więc wdzięczność wydaje się oczywista. Warto zorientować się co lubią, albo czym się interesują. Ale to tak tylko... ku pamięci ;)

Jest jeszcze trylion rzeczy o których trzeba pamiętać! Ale ufam, że są na tyle oczywiste, ze nie potrzebują zbędnego rozwijania ;)

Ojoj... no i będę się powtarzać, ale ten post powstał pod wpływem komentarza, więc jeśli macie jakieś pytania... to ten blog ma być dla was jak koncert życzeń!

Tymczasem bajuu!

sobota, 6 maja 2017

Zanim wsiądę w samolot...

Hejo!

Na wstępie muszę się przyznać, że inspirację zaczerpnęłam troszku od Sary z jej bloga http://livingoutsidepoland.blogspot.com/ (polecam, polecam, czytajcie! Bo wrażeniami trzeba się dzielić!)

Ja też postanowiłam się z wami podzielić listą rzeczy, które chciałabym jeszcze zrobić przed moim wyjazdem do Stanów.

1. Ogarnąć moje pakowanie.
Wpis o pakowaniu w maju powinien ukazać się... niebawem ;) więc pozostawmy to na razie jako enigmę...

2. Poznać się lepiej z moją host rodzinką.
Na razie super kontakt utrzymuję z moim host bratem (który jest starszy od połowy moich nauczycieli! Ale cóż... jest super ). Z host rodzicami wymieniłam jak dotąd dwa maile... A nie chcę poznawać się na lotnisku... trochę kwas ;)

3. Zebrać adresy od znajomych.
Punkt motywacyjny: będę pisać listy. Uważam, że to super sprawa. Zawsze ciekawiej jest tak starać się, ozdobić jakoś ładnie kopertę, wysłać, a potem z niecierpliwością czekać tygodniami na odpowiedź... Ale żeby zebrać adresy muszę najpierw

4. Spotkać się że wszystkimi znajomymi.
Tak wiem, wiem... to niemożliwe. Ale z takim planem może uda mi się zrealizować chociaż część bardzo wyczekiwanych spotkań/spacerków ;)

5. Schudnąć!!!
O taaak... słyszałam to od każdego ucznia z wymiany w USA: PRZYTYJESZ! Wiem... tym bardziej, że niestety nie należę do osób z turbo-metabolizmem :'( a z drugiej nie mam zamiaru przez cały rok odżywiać się tylko sałatą i rzodkiewką tylko po to, by nie wybiec z wagą poza górny próg.

6. Nauczyć się muzyki po angielsku.
/Co jej się stało? Dziwna jakaś.../ Wtajemniczeni się domyślają a dla niewtajemniczonych: gram na skrzypcach i trafiłam do ultramuzycznej szkoły (polecam wpis o placemencie ;) ) Niesamowicie chciałabym grać w tamtejszej orkiestrze i mimo, że język muzyczny jest dosyć uniwersalny (poza oznaczeniami to głównie słowa z włoskiego) to jednak jest tam element języka własnego. Chociażby proste nazwy dla smyczka, kalafonii czy pulpitu, które wolałabym ogarnąć do wyjazdu XD.

7. Robić dużo zdjęć Polski.
Zaczęłam już nagrywać dla mojej host rodzinki filmik o Polsce (mimo, że nie będę pierwszą Polką w ich domu). Ale poza tym w chwilach kryzysowych zawsze sięgam do zdjęć. Całe szczęćsie w dzisiejszych czasach nie trzeba zabierać ze sobą wielkich albumów, bo mamy przecież wszelkiej maści siatki i sieci, chmurki i chmury o niezmierzonej pojemności, więc zdjęć mogę robić bez liku :)

I tako. Liczbą doskonałą kończąc zastanawiam się jeszcze, czy czegoś nie pominęłam. Może inaczej... co pominęłam ;) Jeśli więc macie jakieś propozycje nie do pominięcia to zainspirujcie mnie w komentarzach. A! Zapokniałabym... ja tu jestem początkująca i nie wiem o czym jeszcze pisać... czekam na wasze pomysły!

Bajuuu!

czwartek, 27 kwietnia 2017

Mam placement !

Wreszcie! 25 kwietnia w okolicach czwartej nad ranem dostałam tak długo oczekiwanego maila z placementem. Zawierał on oczywiście dużo więcej informacji niż samo miejsce mojego przyszłego zamieszkania i rodzinkę goszczącą, ale umówmy się... kwestie załatwiania ubezpieczenia i nadrobienia wizyt u dentysty są znacznie mniej pociągające niż nowi ludzie, którzy zastąpią ci rodziców na rok, nowe otoczenie, szkoła... zasadniczo to rok w nowym życiu!

Ja wiem... po przeczytaniu tamtego akapitu następuje faza "No powiedz wreszcie gdzie trafiłaś !!!" , więc dla mniej wytrwałych polecam akapit niżej. Tymczasem moment przemyśleń... Zmiana (totalna!) otoczenia daje niejako "czystą kartę" - nikt cię tam nie zna, nikt nie ma uprzedzeń, możesz śmiało próbować innej wersji siebie. Ale czy to ma jakikolwiek sens ? Myślę, że skoro życie jest jedno powinniśmy żyć w prawdzie. Cała moja historia jest częścią mnie i nie mam zamiaru się jej wypierać! Więc... mam w planach nie odrywać tego roku od rzeczywistości, ale wpleść to tam i tym samym ubogacić siebie. To takie marzenie, ale wierzę, że marzenia mają sprawczą moc ! :)

Nastała TA chwila! Gdzie spędzę najbliższy rok szkolny ?
Trafiłam do miasteczka Two Rivers (nazwa nie jest przypadkowa - leży ono pomiędzy dwiema rzekami! ) w stanie Wisconsin nad jednym z wielkich jezior - Michigan. Szkoła do której będę chodzić mieści się 10 min. drogi samochodem od domku i 30 min. rowerkiem ;) Nosi dumnie brzmiącą nazwę Roncalli High School. Co do rodzinki... jeszcze ich nie znam, ale z wiadomości z pierwszej ręki wiem już o nich całkiem sporo. Jest to małżeństwo w średnim wieku z dwójką dorosłych już synów. Zapowiada się świetnie! A reszta ? Hm... okaże się już 5 sierpnia ;)

Tymczasem... Papatkii do napisania !

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Co ja tu właściwie robię?

Hejoszki !

Jak się niedawno okazało jestem jedną z tych szczęśliwych osób, które rok szkolny 2017/2018 spędzą w USA ! Sama jestem maniaczką tego typu blogów, więc (z pomocą i wsparciem niezastąpionych koleżanek) postanowiłam założyć swojego... trochę dla siebie, co by upamiętnić te piękne chwile i trochę bardziej dla tych wszystkich, którzy w przyszłości również otrzymają tą rewelacyjną wiadomość "LECISZ DO USA" :)

Moja sytuacja jest o tyle inna od większości (z tego co sama czytałam wszystkich znanych mi) blogerów, że lecę tam na stypendium... oznacza to mniej więcej tyle, że za samą wymianę (prywatna katolicka szkoła + mieszkanie u rodzinki) nie płacę. Po stronie moich rodziców są koszty: przelotu, wizy, ubezpieczenia, wyrobienia wszystkich potrzebnych do tego dokumentów (a jest tego cała masa!) oraz obozów "integracyjnych" przed i po wymianie.

Tak czytam to co już napisałam i myślę, że warto jeszcze nadmienić z jaką fundacją lecę ;) Otóż wymianę funduje mi organizacja "Global Outreach", która jest katolicką (stąd szkoła katolicka) fundacją sponsorującą stypendia dla uczniów z dawnego bloku wschodniego. Jeśli będzie potrzeba, to napiszę o niej osobnego posta (bo jest o czym pisać ;) ) ale to tyle z tych podstawowych informacji.

Niestety żyję jeszcze w ciągłym stresie  (chociaż to może bardziej podchodzić pod jakiś niezidentyfikowany rodzaj ekscytacji) bo nie mam jeszcze placementu, czyli rodziny, która będzie mnie gościć, szkoły itp. Co oznacza, że pewność mojego wyjazdu wcale nie równa się 100% *o* ! Tylko coś bardziej w okolicach 98% ;) ...

Ugh... W przeciągu ostatniego miesiąca w moim życiu pozmieniało się tak wiele, że nie wiem już co mam napisać! Chyba najlepszym wyjściem z tej dramatycznej opresji będzie pytanie do was: CZEGO CHCECIE SIĘ TU DOWIEDZIEĆ ?

Tymczasem... bajuuu !