niedziela, 5 sierpnia 2018

O Ameryce z Polski...

No hej...

Nie było mnie tu... bardzo długo. Nie wiem nawet, czy ktoś jeszcze tu zagląda i wcale się nie dziwię, bo wygląda na to, że Lilo na wymianie  "umarła" na kilka ładnych miesięcy...

Jdnak wracam już teraz by o Ameryce i mojej rocznej wymianie opowiedzieć wam już z perspektywy... Polski! Lecim więc!

Wracam więc pamięcią i w zdjęciach google, które są moją ostoją wspomnień, do Pazdziernika 2017... Otatni post był o Homecoming i nie wiem nawet, czemu już nic więcej się nie pojawiało... chyba trochę wkręciłam się w życie... 😅 A zaraz po Homecoming, 21 Pazdziernika pojechałam ze znajomymi do pobliskich "Corn Maze", czyli labiryntów w kukurydzy!

Amerykańskie bezkresy pól kukurydzy...

Oczywiście wszystko zrobione było w iście Aerykańskim stylu, więc oprócz 5 dostępnych tras kukurydzianych wyścigów z czasem było mnóstwo wszystkiego, co w choćby znajmniejszym stopniu związane było z kukurydzą; kukurydziany syrop do naleśników, strzelaniez ziaren kukurydzy, zwierzęta żywiące się kukurydzą i oczywiście... POPCORN w przynajmniej 5 różnych odmianach!

Ja i moi przyjaciele wybraliśmy trasę dla zaawansowanych po ciemku, więc zaopatrzeni w "świecące pałki" wybraliśmy się o 19:00 na podbój pól "słodkiego złota Ameryki"!

Ja i moi drodzy koledzy w kukurydzianej niedoli!

Kilka dni po wyprawie w nieznane pola kukurydzy pojechałam z moim host Tatą po dynie na Haloween! O samym święcie (bo tak serio traktują je Amerykanie) opowiem już w kolejnym poście, ale tu jeszcze załączam kilka dyniowych fatek i ciekawostek!

Nasza upolowana micro dynia na patio!

Dynie w Stanach przed Haloween są uprawiane na wielkiech polach. Chętni szukający swojego idealnego warzywka na "Jack 'o Latern" zakładają gumowce i wybierają się sami przeszukiwać bezkres dyniowego pola. Po znalezieniu ofiary dynię zanosi się do głónej kasy, waży, płaci i gotowe!

Dla leniuszków jest też wystawka dyć przy wejściu na farmę, z której również można wybrać dynię...

"Wystawka" dla leniuszków

Teraz więc już się z wami żegnam... Odezwijcie się wszyscy żywi tutaj i dajcie znaki, czy mam nadal wchodzić w czeluścia moich wsponień aka zdjęć google?

Bajuu!

środa, 4 października 2017

Homecoming !

Aloszki! 


Co powiecie na częstsze posty? Myślę, że warto... dla was i ku pamięci mojej własnej ;) Dziś post o czymś niezwykle amerykańskim! Homecoming! Ale właściwie co to ?

Homecoming to teoretycznie czas, kiedy uczniowie z Callage'ów po raz pierwszy od rozpoczęcia studiów wracają do domu, by obejrzeć mecz football'u swojego byłego High School. I w sumie to coś w tym jest, bo jak już wcześniej wam napisałam sporty to coś WIELKIEGO w Stanach! Tylko, że Homecoming to nie tylko mecz... To cały tydzień w Amerykańskim Liceum przeznaczony na zabawy, bycie oryginalnym i kreatywnym, a przede wszystkim na obudzenie w uczniach ducha szkoły, który w tym czasie opornie przebija się przez wakacyjne wspomnienia... 

Emocje z Homecoming Game !
Aa... Ważna sprawa! Mój Homecoming'owy tydzień w Rocalli HS trwał pomiędzy 18(poniedziałek) a 23(sobota) Września. Ale to zdjęcie powyżej wymusza pokazanie wam czegoś więcej! :D

Korytarz każdej z klas był udekorowany klasowym kolorem!


We wtorek przebieraliśmy się za nauczycieli z naszej szkoły!

To fotka z piątkowego meczu międzyklasowago. Wygraliśmy! :D

Jako Juniors ubraliśmy nasz klasowy kolor na piątkowe zajęcia.

To już piątek wieczorem. Ja ubrana w mundur orkiestry szkolnej :)

Pod tym zdjęciem warto zaznaczyć, że każda szkolna orkiestra ma takie dziwaczne mudury! Daliśmy tzw. Field Show w połowie meczu Homecoming. Polecam poszperać na YouTube i zobaczyć jak czadowo to wygląda ! <3


To ja z Laine na meczu w piątek :)

No oki... ale co z  tym słynnym amerykańskim tańcem? No był! Bez obaw! ;) 

W sobotę po całym tygodniu wrażeń czekał na nas wielki finish: bal ! W zasadzie była to bardziej dyskoteka... ale co się działo cały dzień przed tym i czemu wyszłam z domu już o piętnastej, podczas gdy taniec zaczynał się dopiero o dwudziestej ? 

Wyspawszy się pożądnie, w sobotę póznym rankiem, zaczęłam moje iście amerykańskie przygotowania do tej niesamowitej zabawy; Zaopatrzona we wszelkiej maści kosmetyki mojej h-mamy, nową sukienkę, buty na obcasie i gigantyczną ekscytację zabrałam się za coś, co do tej pory znałam jedynie z przygotowań do balu gimnazjalnego... A oni taką wielką imprezę mają dwa razy w roku! 
Taak... ja jestem totalnym przeciwieństwem mody i makijażu...
 
O trzeciej wsiadłam do samochodu z dwiema znajomymi ze szkoły i ruszyłyśmy do miasteczka Sheboygan oddalonego godzinę drogi samochodem na południe od Two Rivers, by tam spotkać się z resztą naszej grupy na zdjęcia w domu jednego z kolegów, który mieszka nad samym jeziorem <3 Efekty sesji poniżej ;)

To moje ulubione zdjęcie <3

Nie... to nie jest ślub ;)



To ja i Katka - wymieniec ze Słowacji :)

Taki tam... ogródek XD
To już cała ekypa ;)




Po zdjęciach ruszyliśmy razem na kolację do jednej z restauracji... było bardzo... wykwintnie ;) Kolejnym przystankiem była już nasza szkoła w której odbywał się taniec. Nie jestem fanką takiego rodzaju rekreacji... dlatego po kilku tańcach świetnie odnalazłam się przy stoliku Black Jack'a prowadzonym przez nauczyciela religii. A graliśmy na... cukierki ;) 

Zabawa w szkole kończyła się o 23:00 , ale nie był to koniec zabawy ;) założyłam buty (bo wszystkie dziewczyny tradycyjnie tańczą na boso...) i wsiadłam do samochodu Laine, z którą fotkę macie wyżej, do jej domu (nie zgadniecie gdzie... znowu godzina drogi do Sheboygan!) na nocowanko. Było nas w okolicach dziesięciu osób. Do czwartej rano graliśmy w Mario Carts i jedliśmy nachosy ze wszystkimi dostępnymi sosami na świecie! Było rewelacyjnie!

Noc nie był jednak długa, bo już o 8 rano siedziałam w samochodzie innej koleżanki w drodze do Two Rivers (znowu godzinka), bo przecież trzeba zdążyć na Niedzielną Mszę! Nie wiem czemu, ale Amerykanie nie mają mszy wieczornej... więc ostatnia deska ratunku to godzina 10:00 rano... no cóż... 

Po powrocie z kościoła byłam tak wyczerpana (wspomniałam, że od tygodnia byłam chora?), że położyłam się do łóżka... ale tylko na godzinkę, bo już o 13 zaczynała nam się próba do musicalu, który przygotowujemy w szkole. 

Tak minął ten niesamowity tydzień... co wy o tym sądzicie? Zostawcie po sobie znak w komentarzu i piszcie propozycje na kolejne posty! 

Bajuu!

wtorek, 3 października 2017

Przedmioty w Amerykańskim High School

Aloszki!

Wracam już z kolejnym postem! Tym razem niezykle fascynujący temat... coś co w zasadzie kształtuje cały rok - 7 godzin dziennie w Amerykańskiej szkole  :) Przedmioty !!!

Tak właśnie wygląda lekcja...


Czemu post pojawia się dopiero teraz? Bo z moimi przedmiotami było trochę zamieszania... Pani odpowiedzialna za przydział klas wydawała się być trochę zbita z tropu, gdy zalałam ją moimi pasjami i propozycjami wymarzonych lekcji. Bo jak tu pogodzić fizyczno - matematyczną pasję z miłością do wszystkiego co grające, śpiewące, lub w jakikolwiek inny sposób związane z muzyką? Do tego doszły jeszcze przedmioty sugerowane (tzn. "albo je bierzesz, albo wracasz" ) przez moją fundację, czyli Historia Ameryki, Angielski i Religia.

Wydaje mi się jednak, że musimy zacząć trochę wcześniej... Jeszcze przed wylotem do Stanów, kiedy dostałam mój placement weszłam na stronę internetową mojej przyszłej szkoły, przejżałam wszystkie możliwe zdjęcia i trafiłam tam też na listę możliwych przedmiotów, która była... niewiarygodnie długa! Pomyślałam: "No Osęka! Teraz to możesz zaszaleć! Wybrać szycie, czy zajęcia krawieckie? Chór mieszany, czy oratoryjny? Trygonometrię, czy geometrię?" Wybór był gigantyczny! Ale kiedy jeszcze dzień przed rozpoczęciem lekcji zasiadłam w biurze wcześninej już wspomnianej Pani, okazało się, że większość z moich osobliwych przedmiotów nie jest dostępna w tym semestrze/roku... Cóż mogłam zrobić?

Do wypełnienia miałam osiem bloków: cztery lekcje dnia A i cztery w dniu B. Bo tak się składa, że w Roncalli HS nie mamy tygodniowego planu lekcji, tylko dwa dni, które wypadają w różne dni tygodnia... zazwyczaj poprostu na przemian ;)

To różne rodzaje szkolnego "rozkładu jazdy"


Tak się przedstawia to co wybrałam tamtego pięknego dnia:

Dzień A:
1. Oratorio Choir
2. American History
3. AP Physics
4. Precalculus

Dzień B:
1. English 11
2. Religion 11
3. Study Skills (Music Theory and Composition )
4. Band


Życie nie jest jednak takie proste, więc dosyć szybko okazało się, że moja lekcja Study Skills, która była jedną z "sugerowanych" tym razem przez szkołę, to nic innego jak poprostu wolny blok, czyli 1 godzina 20 minut z przerwą na lunch, które niezmiernie łatwo i namiętnie były przeze mnie marnowane na robienie wszystkiego poza nauką. Ciężko mi się było skupić w sali z piętnastoma innymi osobami, które nieustannie "coś" robiły... i uwierzcie mi, że to "coś" mogło być wszystkim, tylko nie ciszą...

Szukałam więc czegoś, co pozostawiałoby we mnie mniej wyrzutów sumienia za lenistwo i może nawet w jakiś sposób by mnie rozwijało? Znalazłam! Teoria muzyki i kompozycja. Brzmi cudownie nieprawdaż? Taka właśnie jest! Uwielbiam tą lekcję i mimo, że jestem na niej sama (tak! zazwyczaj nawet bez nauczyciela) to pozwala mi to pobyć sam na sam z muzyką i ciszą! Trochę zmieniliśmy program z moim nauczycielem, który po zrobieniu szybkiego testu tego co już potrafię stwierdził, że cały materiał dostępny dla High School mam już przerobiony (tak, skończyłam szkołę muzyczną w Polsce) i poprosił szkołę o zamówienie mi książek z Collage'u. I tu kolejny zong życiowy: książki mam dwie, obydwie ponad sto stron do wypełnienia... i nie musiałam za nie płacić! Wow...

To urywek akurat orkiestry... dętej ;) i moje skrzypki w niej :)


Co do reszty przedmiotów, to w zasadzie to, czego można byłoby się po nich spodziewać... z wyjątkiem ich poziomu ;) To prawda, że lekcje w Ameryce są dużo łatwiejsze. Zdecydowaną większość mam z Seniors, czyli maturzystami, podczas gdy ja powinnam być dopiero w drugiej na cztery klasie High School (ale i tak jestem w trzeciej, czyli Juniors) i materiał nie zawsze jest banalny. Pwiedziałabym, że większość to dla mnie nowość! Ale sposób w jaki nauczyciele uczą, to jak piszemy testy z otwartymi zeszytami i podręcznikami nie stawia zasadninczej wiedzy na wysokim poziomie...

Tak! mamy  tablicę ze swoimi podpisami!


Mimo wszystko uwielbiam szkołę! Ludzie są tu bardzo otwarci, możliwości niesamowite i perspektywa patrzenia na świat zupełnie inna... Inna od wszystkiego, co do tej pory znałam i czego mogłam się spodziewać, bo tego nie da się zobaczyć w filmikach na YouTube, ani przeczytać w blogu. Tego poprostu trzeba doświaddczyć!

Bajuu!

PS. Piszcie mi plisss co chcecie jeszcze tu usłyszeć! Piszecie maile, wysyłacie snapy i to jest MEEEGA ! Ale w komentarzach dzielicie się tym również z innymi ;) i ja mogę się podzielić z wami :*

PS.2 I pytajcie! Pytajcie! To jest takie ekscytujące odpowiadać wam na komentarze! <3

wtorek, 19 września 2017

Pierwsze dni w amerykańskim High School

Aloszki !
Przepraszam, że dodaję post po poście, ale ostatni miesiąc był ultra-intensywny !

23 sierpnia oficjalnie zaczęłam szkołę w Roncalli High School w Manitowoc, Wisconsin ! Był to dzień nazywany tu "orientation" czyli takie generalne ogarnięcie się co i jak, że wakacje to już w zasadzie przeszłość i trzeba wziąść się do roboty. Tego dnia nie było żadnych lekcji. Zrobiono nam zdjęcia do students ID - takich amerykańskich odpowiedników naszych polskich legitymacji, które w żaden sposób ich nie przypominają, bo są plastikowe i nosi się je na smyczy... Dostałam też swoją szafkę na korytarzu Juniors i... wróciłam do domu ;)

To właśnie Roncalli High School!


Kolejnego dnia lekcje ruszyły z kopyta. Różnice są POWALAJĄCE !  Nasza szkoła jest trochę wyjątkowa, bo funkcjonuje według planu dzień A i dzień B. Oznacza to mniej więcej tyle, że codziennie mamy cztery lekcje, które zazwyczaj trwają 1 godzinę 20 minut. Zazwyczaj... bo są tu różne rodzaje planów dnia. Jest zwykły dzień, dzień liturgiczny (mamy wtedy mszę świętą ), pół dnia (dosłownie!), wcześniejsze zwolnienie, dzień akademii i tak dalej... różnią się one rozkładem dzwonków i długością lekcji, po to by zrobić miejsce na jakieś dodatkowe spotkanie szkolne (z różnych potrzeb) albo porostu wcześniejszy koniec lekcji. W każdy poniedziałek po lekcjach spotykamy się na auli, aby wysłuchać szkolnych ogłoszeń. We wtorek, środę i czwartek po lekcjach  (druga z kawałkiem) mamy coś w stylu godziny wychowawczej do trzeciej, czyli do zakończenia lekcji. W piątki nie mamy spotkania po lekcjach, co pozwala nam na szybsze rozpoczęcie weekendu!

Po lekcjach w szkole zaczyna tętnić inne życie... sporty. O ile ja nie znalazłam dla siebie nic że sportów jesiennych, jestem w tej bodajże mniejszej połowie... bo sporty to coś wielkieego w Amerykańskim liceum.

To fotka z jednego z meczów Football'u <3


Nie oznacza to jednak, że o godzinie 3.01 siedzę w samochodzie z jednym z rodziców w drodze do domu... Po lekcjach moim królestwem staje się sala muzyczna. I nie - nie jest to w najmniejszym procencie europejska sala do muzyki. Wygląda to jak rodzaj małej auli podzielonej na strefę chóru i orkiestry. Na przeciwległych ścianach mieszczą się salki do indywidualnych ćwiczeń. W tych po chóralnej stronie są pianina, po stronie orkiestry jest pokój nauczycieli od muzyki i dwie pozostałe, większe salki w których większe instrumenty mają więcej miejsca na ćwiczenie. W jednej z nich mieści się kontrabas na którym właśnie zaczęłam się uczyć grać!

O tak! Mój dzidziuś...


(PS. Jeśli chcecie to zobaczyć koniecznie obserwujcie mnie na snapie, którego znajdziecie w okienku powyżej!)

Do domu wracam zazwyczaj w okolicach 4.30. To bardzo odpowiednia pora na ogarnięcie pracy domowej (której jest cała masa!!!) i wszamanie jakiejś kolacji. Potem zależnie od dnia ruszają kolejne zajęcia... tym razem nie sportowe. Be Not Afraid to grupa młodych osób do której należę. Spotykamy się raz w miesiącu, by razem... pojeść ;) pogadać i troszkę się pomodlić :) atmosfera jest genialna i zazwyczaj ląduję w domu po dziewiątej... ;)

A to my - uczniowie z wymiany. Tzw. Foreigners !


Aktualnie walczę z bardzo nieprzyjemnym przeziębieniem... co nie oznacza, że nie chodzę do szkoły! Poprostu bardziej się męczę... I zarywam moje zajęcia pozalekcyjne na rzecz dodatkowej drzemki i chwili ciszy dla bolącej głowy...

W kolejnym poście napiszę o czymś czego nie zdradziłam tu... I obiecuję, że pojawi się już niedługo ;)

Bajuu !!!

Orientation Global Outreach

Aloszki!

W komentarzach pod ostatnim postem dostałam odzew (jej!) więc oto jest i on: post o orientation wymieńców z GO.

Zacznę od tego, że integracja GO nie zaczęła się od razu po naszym przylocie. Ja i inne dwie uczestniczki programu przyleciałyśmy już 4 sierpnia, podczas gdy zdecydowana większość granicę przekroczyła 5... byli nawet tacy, którzy przez  problemy z samolotami przylecieli dopiero 6 sierpnia! W każdym razie... Nasza trójka została odebrana z lotniska przez moją host rodzinkę i do obozu miałyśmy weekend z kawałkiem ;)

Orientation to był cudowny czas czterech dni bez telefonów, w skupieniu i zachwycie nad wszystkimi amerykańskimi nowościami. Przynajmniej dla mnie... ;) Nasza baza mieściła się w domu rekolekcyjnym "Góra Tabor" w Neenah WI.  Podzielono nas na grupki według szkół do których się wybieraliśmy. Nasz stolik o dumnej nazwie McJets był hybrydą McDonell High School i przecudownego Roncalli High School <3

Każdy dzień rozpoczynaliśmy krótką poranną modlitwą w kaplicy i śniadankiem. Nad posiłkami trzeba się na chwilkę zatrzymać... Każdego dnia inna rodzina, lub jej część zaangażowana w GO przygotowywała jeden z posiłków. Każdy starał się jak najbardziej oddać amerykańską kulturę, która składa się przecież z wielu kultur, więc  jednego dnia dostały nam się nawet pierogi! Polki wiwatowały!!! Po śniadaniu zaczynały się nasze zajęcia. Ciężko mi tu sformułować jakiś konkretny plan, czy grafik, bo każdego dnia działo się co innego. Mieliśmy codzienne wykłady o bardzo praktycznej i życiowej tematyce. Amerykańska część GO wtajemniczała nas w tajniki życia na drugiej półkuli, innych zwyczajów i zachowań. Był czas na film z chwilą refleksji, na wolontariat, wypad na pizzę i nasz koncert. Udało nam się nawet spędzić kilka godzin na miejskiej siłowni YMCA (tak jak w tej piosence ;) ) ! Wszystko to prowadziło nas do ostatniego dnia - uroczystej mszy i pierwszego spotkania z naszymi przyszłymi rodzinkami. No cóż... dla mnie jak by nie patrzeć nie było to pierwsze spotkanie... ale poznałam wtedy brakujący element mojej rodzinki - najstarszego brata. 

Nie mogę zdradzić wam tu wszystkiego... bo wiele z tych najpiękniejszych elementów musi pozostać tajemnicą dla przyszłych stypendystów Global Outreach, co by nie zabierać im tych przeżyć ;) 

Skończę tym, że nie sądziłam jak bardzo przydatny będzie ten czas. Nasz rocznik bardzo się ze sobą zżył i myślę, że lepiej przygotował na wyzwania, które czekały na nas już za chwilę...

Bajuu ! 

sobota, 19 sierpnia 2017

Ostatnie dni i...

Aloszki!

Odzywam się już zza oceanu :) Ten tydzień był tak intensywny, że nie zdążyłam nawet nic tu napisać... Ale już nadrabiam zaległości ;)

Na kilka dni przed wylotem przybyło do mnie stadko moich najdroższych przyjaciółek, co by razem powspominać, najeść się pianek z ogniska i troszku przygotować na rozstanie. Trochę z nas idzie do liceum gdzieś w świat (nie zostaje w Nazarecie) ja z Mary lecimy za Ocean i tak... dwa dni minęły nam niewiadomo kiedy!



4 sierpnia rano po kilku motywujących i cudownych telefonach, z kilkoma podarunkami w walizce, wielkim entuzjazmem i jeszcze większą nadzieją ruszyłam z rodzinką na lotnisko Chopina w Warszawie, by tam spotkać się z Mary i jej bliskimi, pożegnać się na rok i wsiąść razem w samolot do Helsinek! Jeśli spytacie czy płakałam, czy było mi smutno... Nie ;) Trochę się martwiłam, że moi rodzice będą bardzo tęsknić, ale szybko wybiłam sobie z głowy martwienie się cudzymi zmartwieniami. Tymczasem leciałyśmy już z Marysią do stolicy Finlandii oglądając chmurki i niestrudzenie próbując zacząć naukę fizyki ;)



Lotnisko w Helsinkach okazało się większe niż się spodziewałam, ale bez problemu znalazłyśmy nasz gate i 2 godziny minęły niewiadomo kiedy. Kilka chwil później siedziałyśmy w wielkiej maszynie, która miała nas zabrać za ocean! I tu kolejne zdziwienie: kiedy minęło te 9 godzin ??? Obejrzałam po drodze kilka filmów, parę seriali i nagle komunikat, że za chwilę lądujemy! Miałyśmy mały problem ze znalezieniem moich host rodziców, bo jak się okazało nasz lot miał planowo wychodzić wyjściem B, a my wyszłyśmy A (albo na odwrót... kto by to pamiętał ;) )

Jeśli chcecie wieści o orientation GO to napiszcie, bo w sumie nie wiem, czy kogoś to zainteresuje...

Mam też w planach napisać posta o kampingu z którego właśnie wróciliśmy... więc już niedługo coś więcej ;)

Zapomniałabym ! Już w ten wtorek (22 sierpnia) mam rozpoczęcie roku w mojej nowej szkole! Jej! Już nie mogę się doczekać! Mam już wybrane przedmioty i snapowicze już nawet widzieli mój plan lekcji ;) więc jeśli chcielibyście się dowiedzieć jak wygląda szkoła tu, jakie mam lekcje i czemu tylko 4 dziennie... to też koniecznie napiszcie !

Tymczasem...

Bajuuu!

wtorek, 25 lipca 2017

Co to za przerwa ?!

Co się stało? Czemu mnie tu nie było? Wakacje w pełni!

Dziś do wylotu mam już tylko... 10 dni! A jeszcze tyle do zrobienia w Polsce... 😉

Decyzję o napisaniu tego posta podjęłam kiedy do wylotu zostało równo 25 dni, więc już widać że gdzieś pomiędzy trochę się u mnie działo 😉 W poście "Zanim wsiądę w samolot " napisałam, że chcę nadrobić spotkania z przyjaciółmi. Tak się właśnie działo i dzieje, oraz przez najbliższe 10 dni dziać będzie 😉 Oki... więc co robiłam?

Wakacyjne relacje skończyłam na Małym Forum DMN w warszawskim Nazarecie.

Potem miałam cały tydzień domowej wolności 😄 Trochę leżałam, trochę rozpakowywałam resztę moich internackiech gratów i wreszcie ogarniałam mój pokój wynosząc, lub utylizując resztki zbędnych podręczników i zeszytów, starych ubrań i wyschniętych pisaków.

9 lipca bardzo drastycznie zastał mnie koniec wakacyjnej laby. Od 7.00 wraz z tatą i Marysią jechaliśmy na Słowację oficjalnie rozpocząć naszą przygodę z Global Outreach na bardzo intensywnym siedmiodniowym obozie zapoznawczym.  Wszystko zaczęło się o 17.00 mszą w bardzo starym kościele. Spotkały się tam dwa roczniki wymieńców: powracający i nasz 😊  Ku mojemu zdziwieniu bardzo dużo ze stypendystów GO to greko-katolicy ! W sumie nie wiem czemu miałam takie dziwne przeświadczenie, że wszyscy będą "rzymscy" 🤔. Obóz był mega, ale długo by to wszystko opisywać... jeśli chcecie osobnego posta, to proszę komcie 🙂.

Słowacki wypad kończył się w sobotę i tegoż samego dnia o 7.29 siedziałyśmy już z Mary w pociągu. Po kilku godzinach siedzenia i jednej przesiadce byłyśmy na dworcu zachodnim w Warszawie. Tam odebrałam moje skrzypki i wsiadłam w busa do Nowego Miasta nad Pilicą. Z dworca zostałam miłosiernie zabrana przez równie miłosierną Osóbkę i niedługo potem byłyśmy w Żdzarach, gdzie wpakowałam się na ostatnie dwa dni Dużego Forum DMN 😊. ( One more time podaję linka do fanpage'a DMN na facebooczku   https://m.facebook.com/dmnnazaret/ )

Z Forum wracałam na gapę z najśmieszniejszą samochodową paczką on whole world w składzie: Aga (kierowca z bombowca), Idalka (chichrająca się z każdego wypowiedzianego tam słowa), Paka (wtenczas w bardzo dramatyczny sposób przeżywająca korki długości ławicy tasiemców i usilnie próbująca wygrać konkurs na głos GPS'a ), oraz ja (tu serio nie wiem co wpisać, bo ja porostu kisłam tam ze wszystkiego) 😂.

W czwartek 20 miałam wizytę w ambasadzie USA w sprawie wizy. Cały proces świetnie opisała Eliza, która swoją autoreklamę zamieściła gdzieś pod postem "Ile? 50?" 😊

Zaraz po wizycie w ambasadzie wsiadłam w autobus do Loretto, by tam spędzić ostatnie wspólne chwilę z mą Sisterką 😘. Ciężko było się rozstawać, ale za te wspólne chwile aż brakuje mi wdzięczności... ❤

Do domku wróciłam w sobotę, po to, by w niedzielę o 4.00 być już w drodze na lotnisko.

Teraz jestem na wakacjach z rodzicami... Ale o tych przeżyciach może w osobnym poście... 😉

Tymczasem...
Bajuu!

PS. Supcio, że piszecie mailunie! ❤